O tym, jak poniósł nas melanż. I co z tego wynika.

Sprawa jest taka, że wczoraj daliśmy się ponieść. Melanż to jedno, zachęcające do rozkręcania się komentarze na fejsiku dołożyły swoje. I na koniec spokojnego dnia wylądowaliśmy na filipińskiej imprezie (o tym, że mamy do lądowania na imprezach talent, już pisaliśmy np. tu), śpiewając karaoke, i jedząc rybę i zupę zrobione przez mamę Sashy.

Ale zacznijmy od początku. W każdym hotelu nad morzem, jaki widzieliśmy, są wiaty. Takie chatki, w których można posiedzieć, zjeść i wypić, schować się przed słońcem. Coś jak Powsin (Warszawa wie). W Donsol było ich mało, a turystów było stosunkowo dużo, więc myśleliśmy, że to coś dla gości hotelu. Że jak cię przygrzeje, to możesz się schować i tyle. Nic bardziej mylnego.

Te wiaty służą przede wszystkim lokalsom. Bo jak jest weekend albo inny wolny dzień, oni pakują się całymi rodzinami w jeepneye, busiki czy co tam w rodzinie jest, dopychają pojazdy jedzeniem i piciem, i jadą w pierwsze możliwe fajne miejsce. I fajne oznacza u nich mniej więcej to samo, co u nas - białą plażę i czyste morze.

No i przybywają do każdego hotelu takie rodziny. W naszym wczoraj wylądowała rodzina Sashy, PJ-a, JP i reszty. Z 20 osób jak nic. Od dziecka do staruszka. Z własnym jedzeniem, własnym piciem, a także wypożyczonym zestawem do karaoke. Żyliśmy sobie obok siebie, zupełnie nie domyślając się, jak bardzo połączy nas wieczór :)

Tymczasem było, do pewnego momentu, jak zawsze: połaziliśmy, zrobiliśmy zdjęcia, siedliśmy przed FB i blogiem. A później, zachęceni komentarzem na fejsie, poszliśmy zrobić film z lokalnego karaoke. I tak zaczął się nasz prawdziwy wieczór. Stojącą z aparatem A., dopadli członkowie klanu z głównym przesłaniem dnia: "dołączcie do nas". A. nie dał się długo prosić. A. była bardziej oporna, ale w końcu się przełamała i skończyło się długą nocą ze śpiewami (gdybyście tylko zobaczyli ich song book - tam było kilka tysięcy utworów w różnych wersjach!!!), rozmowami o religii (przybili nam piątki na wieść, że jesteśmy katolikami :)), Europie i naszej kulturze i o II WŚ, bo Manila, podobnie jak Wwa, nieźle dostała w dupę. No i last, but not least - zaproszeniem do rodzinnego domu.

To była noc, w czasie której okazało się, że w karaoke trzeba śpiewać piosenki, w których zna się zwrotki (A. na początek, biorąc poprawkę na to, że Madonna też nie umie śpiewać, wymyśliła "Like a virgin", ale nam nie wyszło. Gdy A. zarządził "We are the champions", lokalsi lecieli razem z nami - kurcze, oni naprawdę to znali!). Okazało się również, że filipińska kuchnia nie ogranicza się do fast foodów, sizzlingów i grilla (o tym jeszcze będzie), a pachnie limonką i naprawdę może być pyszna! To niesamowite, bo my Polacy mówimy o sobie, że jesteśmy gościnni. Tak, jesteśmy, ale nie "like Filipinos". Nie zdążyliśmy dobrze usiąść, a na stół wjechał food i browary (bo w końcu jesteśmy ich gośćmi, a oni są baaardzo gościnnym narodem).

To była noc, w czasie której rozmawialiśmy o tym, że każdy chce mieć to, czego nie ma (np. białą skórę albo opaloną skórę, w zależności od tego, z jaką się urodził), i w czasie której porównywaliśmy wojenne i powojenne losy Manili i Warszawy. Jedliśmy sobie rybę by mamma, piliśmy San Miguela Light ("because Red Horse kicks and it's too strong for us!"), gadaliśmy o rzeczach różnych i... w końcu poczuliśmy filipiński klimat.

Wideo? Wstydzimy się. Zdjęcia? Nie zrobiliśmy. Tzn. my nie, w przeciwieństwie do filipińczyków, bo oni strzelili sobie z nami dziesiątki selfie. Jeśli więc zobaczycie gdzieś na FB dwójkę białasów na imprezie w towarzystwie Filipińczyków - całkiem prawdopodobne, że będziemy to my. Bez wątpienia był to jeden z najlepszych wieczorów w naszych podróżach ever!

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty