Wielka wyżerka czy wielkie rozczarowanie? (o filipińskiej kuchni słów kilka)

Przed wyjazdem naczytaliśmy się o filipińskiej kuchni głównie beznadziejnych opinii. Jechaliśmy tu więc, my – z wielką niecierpliwością wyczekujący zawsze nowych smaków , ze sporymi obawami. Czy znajdziemy tu coś, co nas zachwyci, coś, co będziemy chcieli przywieźć do domu i powtarzać, kiedy zatęsknimy za słońcem? Nadzieją napawało nas to, że sami Filipińczycy, podobno, mają z kolei o swojej kuchni jak najlepsze mniemanie i uważają ją za najlepszą na świecie. Co okazało się prawdą?

Otóż z pewnością kuchnia nie jest tak świetna jak mówią tubylcy. Nasze pierwsze zderzenie było wręcz tragiczne – wylądowaliśmy w Manili, blisko lotniska, mieliśmy tylko późny wieczór, wyszliśmy i… znaleźliśmy niemal wyłącznie Joliebee, czyli miejscowy fast food, którego koncept jest dla nas absolutnie niezrozumiały. W Joliebee można kupić burgery a’la Mac, pieczone kurczaki a’la KFC, spaghetti i lasagne odgrzewane z mrożonki oraz tradycyjny, azjatycki ryż z dodatkami. Dramat. Szukaliśmy lokalnych knajp, ale wszystko, co znaleźliśmy było jakąś wersją Maca – hamburger, ewentualnie kurczak smażony w głębokim tłuszczu. To nie było to, co tygryski na urlopie lubią najbardziej. Był jeszcze balut, ale sami rozumiecie... Kilkudniowe embriony kurczaków dość znacząco odbiegały od naszych oczekiwań żywieniowych :)

Ale nie jest też tak źle jak mówią inni. Filipińska kuchnia nie zostanie może naszą ulubioną, ale z głodu umrzeć nie zamierzaliśmy. Znaleźliśmy tu np. pyszną kuchnię fusion włosko-filipińską w Legazpi (w Small Talk Cafe ravioli czy pizzę o tutejszych smakach zjeść po prostu trzeba! nasze serca skradły pizza z taro, tuńczykowe ravioli i cudne, limonkowe sataye z sosem orzechowym). Ale i później bywało smacznie.
Wydaje się, że podstawą filipińskiej kuchni jest grill i nie inaczej było na Bohol. 1,5 tygodnia, które tu spędziliśmy, „przejechaliśmy” głównie na nim, żywiąc się dobrym mięsem i owocami morza, w tym (uwaga!) krabem. Pyyychota! :)



Czas między grillami wypełniały nam pyszne shake’i podawane w hipsterskich słoikach.<shake’i>
Nie omieszkaliśmy też spróbować lokalnego hitu, jeśli chodzi o desery, a mianowicie halo-halo. Szczerze mówiąc była to jedna z dziwniejszych rzeczy, jakie w życiu jedliśmy. O ile połączenie galaretki z lodami nie jest czymś przerażającym, o tyle dodawanie do tego mleka, płatków śniadaniowych i kruszonego lodu oraz kilku dziwnych składników, sprawia że całość je się… właśnie dziwnie. Smaku nie prześlemy, ale zdjęcie już tak:



„Jakość” popularnej kuchni filipińskiej widać niestety na co dzień, na ulicach. A te do granic możliwości wypchane są wszelkiej maści fast foodami – zarówno lokalnymi, jak i sieciowymi. Biorąc pod uwagę historię Filipin, chciałoby się rzec „to takie amerykańskie”. No i prawda jest taka, że pyszna azjatycka kuchnia wypierana jest tu ewidentnie przez kuchnię wuja Sama. A społeczeństwo zamiast wyglądać „azjatycko” w wielu przypadkach wygląda jak najgorsze wyobrażenia o Amerykanach odżywiających się wyłącznie junk foodem :( Co jest szczególnie okropne, jeśli wziąć pod uwagę, jak pyszne mają tu owoce (moglibyśmy odżywiać się niemal tylko nimi), a zwłaszcza mango. Podobno najlepsze na świecie. A na pewno w tej części świata, którą do tej pory udało się nam odwiedzić :)

Komentarze

  1. Mango pyszne! Jak moge prosic suszone to prosze:) oczywiscie rum jest nr 1 na liscie zyczen ale mango tez sie na tej liscie znajduje:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty