Sa Seng i Hang Da – trek wokół Sapy, odsłona druga
Dobra, skóra odpoczęła, czas na kolejne wyzwania. Na dziś wybraliśmy
trekking przez wioski Sa Seng i Hang Da, bardzo ciekawi, czy uda się nam
przejść trasę bez przewodnika – w informacji turystycznej powiedziano nam, że raczej
nie ma szans, na jednym z blogów przeczytaliśmy z kolei, że spokojnie można.
Przeanalizowaliśmy mapę i – jako że najbardziej lubimy jednak chodzić sami –
postanowiliśmy zaryzykować.
Najtrudniejszy okazał się początek, przez który z krótkiej
trasy zrobiliśmy naprawdę niezły trek, pod koniec ledwo już włócząc nogami.
Plan był taki: wyjść z Sapy w stronę Lao Cai, odbić do Sa Seng i przez Hang Da
wrócić ponownie do Sapy. W teorii (i na mapie) – prościzna. Podobno skręt jest
oznaczony (tak twierdzili w naszym hotelu), ale jeśli tak jak wszystko inne w
Wietnamie, nic dziwnego, że go nie zauważyliśmy. No i tak zeszliśmy z Sapy jakieś 5 km (na
szczęście w dół, w stronę Lao Cai) i odbiliśmy na Sa Seng dopiero na skrzyżowaniu
dróg do Lao Cai (główna – prosto), Ta Phin (skręt w lewo) i Sa Seng (skręt w
prawo). Lekko zdezorientowani, będąc w połowie drogi, pytaliśmy każdego
spotkanego tubylca o drogę. Dlaczego każdego? Pamiętajcie – Wietnamczycy mają potężne
problemy zarówno ze wskazywaniem kierunków, jak i czytaniem mapy oraz oceną
odległości. Aby mieć względną (!) pewność trzeba zapytać przynajmniej kilka
osób ;)
Po nieplanowanym marszu zaczęła się właściwa trasa. Jeśli
ktoś chciałby ją powtórzyć, to polecamy zjechać autobusem jadącym do Lao Cai do
punktu, w którym jest skręt na Ta Phin i Sa Seng (do tego miejsca i tak idzie
się główną drogą, po drodze nie ma niczego specjalnie interesującego, więc
można oszczędzić nogom paru kilometrów); można ją też przejść w drugą stronę i wtedy
bez żalu złapać na końcu bus jadący do Sapy. Właściwy szlak okazał się świetny!
Szliśmy przepiękną doliną, w kilku miejscach otwierały się przed nami takie
panoramy, że dech zapierało. Podglądaliśmy prace polowe, życie w wioskach,
bawiące się dzieciaki i… robotników, którzy właśnie (!) stawiali słupy
elektryczne (tak, dobrze przeczytaliście – stawiali, a nie wymieniali). Ale
przede wszystkim bez umiaru gapiliśmy się na krajobrazy; słońce odbijające się
w zalanych wodą ryżowych tarasach to coś, czego urody nie potrafimy chyba oddać
słowami. Podobnie jak w Sin Chai na trasie spotkaliśmy tylko pojedynczych turystów,
a i tak miało to miejsce tylko na samym początku. Później byliśmy tylko my i
lokalni mieszkańcy!
Podążając trasą, którą przemierzaliśmy, macie dwie drogi,
aby dotrzeć do Sapy – jedną bezpośrednią, a drugą przez Hang Da. Ta druga, nie
dość że dłuższa, oznacza również zakup biletu wstępu za 50 000 dongów. Wg pani
sprzedającej bilety krótsza trasa miała mieć ok. 2,5-3 km, a dłuższa 4 km,
czyli teoretycznie niewiele więcej. Właśnie… teoretycznie – jesteśmy przecież w
Wietnamie. Co prawda trudno odmówić tej trasie uroku – piękne krajobrazy,
tarasy ryżowe, góry – wszystko super! Problem jest taki, że nie wiadomo, skąd
jej się wzięły 4 km… Było dobre 8, a może i jeszcze więcej… Droga ciągnęła się
w nieskończoność. Zakręt za zakrętem, prosta za prostą. Ale daliśmy radę.
Padając na twarze i ledwo przebierając nogami dotarliśmy do Sapy. Pewnie
zastanawiacie się, czy dałoby się łatwiej? Dałoby się! W Hang Da można było wsiąść
na xe om (motor z kierowcą) i zostać odwiezionym do Sapy, ale ci, co nas znają,
wiedzą że to nie w naszym stylu. Walczyliśmy do końca ;)
Podsumowując, cała trasa nie należy do trudnych (mimo map,
które twierdzą, że droga, którą ostatecznie przeszliśmy, to czarny – trudny – szlak,
przynajmniej do Sa Seng) – są może z dwa trochę męczące podejścia (jedno przed
Sa Seng, a drugie już za, przed punktem poboru opłat). Jednak w zależności od
wybranego wariantu trasa może być dość długa (nawet 15-20 km), więc wymaga
przynajmniej odrobiny kondycji. Okazało się też, że przewodnik jest na niej
kompletnie niepotrzebny – wyjąwszy nasze początkowe kłopoty z trafieniem na trasę,
nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, którędy powinniśmy iść. Szlak przez
cały czas wiedzie jedną drogą; nie wiemy, co trzeba zrobić, żeby się na nim
zgubić. Przewodnik może się przydać jedynie po to, żeby więcej opowiedzieć o
życiu Hmongów. I jeszcze jedna ważna rzecz: na szlaku nie ma się gdzie schować
przed słońcem, więc jeśli grzeje, przydadzą się krem z dużym filtrem i duuuuużo
wody. :) Wodę można kupić przy wejściu na szlak, w punkcie poboru opłat, a
także przy wejściu do Hang Da (tam też można chyba coś zjeść, a na pewno złapać
xe om). W Sa Seng nie jesteśmy pewni (mieliśmy spore własne zapasy).
P.S. Podejście z Sa Seng w stronę Hang Da (i punktu poboru
opłat) poza tym, że jest strome, wygląda niepozornie. Droga bardzo mocno się
zwęża, a jej jakość znacznie pogarsza. Jest spokojnie do przejścia, ale może to
być mylące – idźcie śmiało.
P.S.2. Jeśli idąc w odwrotnym kierunku, traficie na szlak,
który my przeoczyliśmy, dojdziecie do punktu poboru opłat. Stamtąd macie dwa
wyjścia – albo kupić bilet i iść w stronę Hang Da, albo zejść do Sa Seng. Jeśli
zdecydujecie się na tę drugą opcję, może Wam się nie chcieć wracać pod górę i wtedy,
jak pisaliśmy, możecie złapać autobus do Sapy na rozwidleniu dróg, o którym
wyżej pisaliśmy.
Komentarze
Prześlij komentarz