Sapa – wietnamskie Zakopane?
Pierwszy dzień trekkingu dał nam w kość. A właściwie w skórę.
Balsam z filtrem został w pokoju, bo jak wychodziliśmy słońce ani myślało
wyglądać zza chmur. W drodze jednak chyba się mu (słońcu) spodobaliśmy, bo
całkiem żwawo biegało za nami i całkiem szeroko się do nas uśmiechało. Jak się
skończyło, możecie się domyślać :) Dziś postanowiliśmy więc dać odpocząć
czerwonej skórze i poszwendać się po Sapie.
Na samym początku wyjaśnijmy sobie jedno: tak, najczęstszą frazą
słyszaną w mieście jest „Hello, shopping?” – słyszysz to dosłownie sekundę po
wyjściu z hotelu, a później towarzyszy ci, jak każdemu turyście, już na każdym
kroku. Wiemy, że większość ludzi to irytuje, nas zresztą zwykle również. Blogi
są pełne informacji jaka ta Sapa jest straszna i jak to Hmonżki potrafią biegać
za turystą przez całe miasto. To prawda (widzieliśmy!), ale przyjechaliśmy tu z
nastawieniem, że znieść to trzeba, więc jakoś niespecjalnie nam to przeszkadza.
Przeciwnie, bywa nawet zabawne. Protip: zwykle wystarczy stanowcze „No, thank
you” i szeroki uśmiech, panie Hmonżki doskonale widzą, kogo nie da się namówić
na zakupy. Polecamy tę strategię i dużą dozę pozytywnego nastawienia, bo pomaga
bezboleśnie poruszać się po miasteczku. A warto, bo przedstawicielki Hmongów
sprzedające swoje wyroby na każdym niemal rogu tworzą w Sapie naprawdę
niezwykły klimat.
Dziś sobota – dzień najintensywniejszego handlu na targu w Sapie.
Nie mogliśmy więc odpuścić sobie wizyty na Sapa Market. I słusznie, bo w tym
dniu, rzeczywiście, na rynek ściągają przedstawiciele różnych plemion z okolic
Sapy. Sam rynek nie jest zbyt duży i jest podzielony na dwie części – tę turystyczną
(znajdującą się w dużym zadaszonym budynku), gdzie sprzedaje się pamiątki i
wyroby etniczne, i tę lokalną, z owocami, warzywami, mięsem, rybami i wszystkim
innym, co przyda się w codziennym życiu tubylców. Ta druga jest oczywiście
znacznie bardziej interesująca, choć jej oglądanie wymaga czasami mocnych
nerwów. No, chyba że kogoś nie rusza widok szczerzącego kły, wypatroszonego psa
gotowego do zjedzenia.
W tym miejscu zabrzmi to może niezbyt apetycznie, ale rynek
jest też fantastycznym miejscem, żeby zjeść obiad. Oprócz kilku stoisk z
przekąskami, jest tu również część jedzeniowa, gdzie można pochłonąć talerz najpyszniejszego
Pho czy smażonych noodli. Sprawdziliśmy, są naprawdę świetne i w dodatku znacznie
(!!!) tańsze niż opcje jedzeniowe w centrum miasteczka.
Sobota to także dzień, w którym dwie centralne ulice są
zamykane dla ruchu na cały wieczór i zmieniają się w jedno wielkie targowisko. To
najlepszy dzień na targowanie się z paniami i podglądanie ich przy pracy
(szyją, haftują i tkają cały czas!). Klimat miasteczka w tym dniu jest
niezrównany: kolorów etnicznych strojów nie da się chyba zliczyć, to prawdziwy
raj dla amatorów fotografii. Wystarczy siąść przy którymś z grilli i chłonąć
atmosferę posilając się pysznym szaszłykiem.
Komentarze
Prześlij komentarz