Cat Cat i Sin Chai, czyli pierwszy trek wokół Sapy

W czasie naszej poprzedniej podróży do Wietnamu byliśmy rozdarci. Serca rwały się do Sapy, ale pogoda była pod psem; padało, szlaki były mokre i błotniste. No, po prostu nie składało się, żeby tu przyjechać. To między innymi dlatego na tegoroczną podróż wybraliśmy inny czas i wiedzieliśmy, że tym razem Sapie już nie odpuścimy spotkania z nami.
Jak to bywa w takich sytuacjach, jechaliśmy tu z niemałym strachem w sercach – nie tylko dlatego, że drży się przecież, czy w nocnym pociągu nie trafi się na grupę Rosjan pijących wódkę przez całą drogę (czytaliśmy o takich przypadkach na blogach), ale i dlatego, że człowiek się zastanawia, czy rzeczywistość sprosta długo pielęgnowanym wyobrażeniom. Jak ostatecznie będzie w naszym przypadku? Jeszcze nie wiemy. Na razie pewne jest, że w pociągu trafiliśmy na parę sympatycznych Francuzów, a wrażenia po pierwszym dniu w Sapie mamy mieszane. Ale po kolei :)

Z Hanoi do Lao Cai (stacja, do której dojeżdżają pociągi „do Sapy”) dotarliśmy wczesnym rankiem. Złapaliśmy autobus do Sapy i po jakiejś godzinie byliśmy na miejscu. Zostawiliśmy bagaże w hotelu i postanowiliśmy nie tracić czasu, tylko od razu wybrać się na krótki trek. Ponieważ informacje na blogach są niespójne, nie mając pewności, czy damy radę bez lokalnego przewodnika, no i biorąc pod uwagę, że za nami cała noc w pociągu, na pierwszy ogień wybraliśmy najprostszą trasę – do Cat Cat Village.

Trasa jest krótka (ok. 3 km w jedną stronę), ale ze względu na różnice wysokości w upale wcale nie dla wszystkich będzie prosta. Wioska leży w ładnej dolinie, rzeczywiście jest pełna Hmongów i… na tym jej zalety się kończą, jeśli nie zaliczyć do nich również wodospadu na końcu. Wioska jest typowym przedsięwzięciem komercyjnym: płaci się już za wstęp, by później przemierzać szlak prowadzący od straganu z pamiątkami do straganu z pamiątkami. Nie ma w tym wszystkim cienia prawdziwego życia, nawet gdy zejdziesz trochę w bok. No, nie jest to to, co tygryski lubią najbardziej.
Na szczęście tego szlaku nie trzeba skończyć na Cat Cat. Wychodząc z wioski masz bowiem do wyboru powrót do Sapy lub skręt w stronę Sin Chai – kolejnej wioski Czarnych Hmongów. My wybraliśmy to drugie i – jeśli tylko sił wystarczy (do centrum Sin Chai jest kolejne 2-3 km) szczerze polecamy tę wersję treku. Sin Chai to zupełnie inna para kaloszy i jeśli ktoś ma ochotę popatrzeć na kawałek prawdziwego życia, a nie specjalnie przebrane w etniczne stroje panie, znajdzie to właśnie tutaj.

My spędziliśmy sporo czasu w tutejszej szkole, robiąc fotki i wygłupiając się z dzieciakami, łażąc po wsi i podglądając pracę rolników, a na koniec… skorzystaliśmy z zaproszenia do jednego z domów. Aż trudno uwierzyć, ale wyglądał tak, jak nie wyglądają chyba nawet stare chaty w polskich skansenach: bez wody i prądu, z otwartym ogniem w jednej z izb, suszącymi się pod dachem mięsem i kukurydzą, bez okien, za to z miejscem dla zwierząt… Widoki z tej wioski też wydały nam się lepsze niż z Cat Cat, ale może to kwestia ogólnych wrażeń.

Sin Chai to niewątpliwie podróż w czasie… W końcu niezbyt często w dzisiejszych czasach widzi się bawoły wykorzystywane w charakterze traktorów do orania poletka, prymitywne narzędzia czy zagrody dla „traktorów” zbudowane z kilku belek stojące przy szlaku przechodzącym przez wioskę. Wrażenia potęguje też prawie całkowity brak turystów w Sin Chai. O ile w Cat Cat jest ich sporo (są m.in. dowożeni autobusami do samego wejścia i odbierani z drugiej strony), o tyle w trakcie całego treku z Cat Cat do Sin Chai (i z powrotem) spotkaliśmy 5 (!) turystów. Po, co tu dużo mówić, komercyjnym Cat Cat była to bardzo przyjemna odmiana ;)


Informacje praktyczne coming soon.














Komentarze

Popularne posty