Cat Cat i Sin Chai, czyli pierwszy trek wokół Sapy
W czasie naszej poprzedniej podróży do Wietnamu byliśmy
rozdarci. Serca rwały się do Sapy, ale pogoda była pod psem; padało, szlaki
były mokre i błotniste. No, po prostu nie składało się, żeby tu przyjechać. To
między innymi dlatego na tegoroczną podróż wybraliśmy inny czas i wiedzieliśmy,
że tym razem Sapie już nie odpuścimy spotkania z nami.
Z Hanoi do Lao Cai (stacja, do której dojeżdżają pociągi „do
Sapy”) dotarliśmy wczesnym rankiem. Złapaliśmy autobus do Sapy i po jakiejś
godzinie byliśmy na miejscu. Zostawiliśmy bagaże w hotelu i postanowiliśmy nie
tracić czasu, tylko od razu wybrać się na krótki trek. Ponieważ informacje na blogach
są niespójne, nie mając pewności, czy damy radę bez lokalnego przewodnika, no i
biorąc pod uwagę, że za nami cała noc w pociągu, na pierwszy ogień wybraliśmy
najprostszą trasę – do Cat Cat Village.
Trasa jest krótka (ok. 3 km w jedną stronę), ale ze względu
na różnice wysokości w upale wcale nie dla wszystkich będzie prosta. Wioska
leży w ładnej dolinie, rzeczywiście jest pełna Hmongów i… na tym jej zalety się
kończą, jeśli nie zaliczyć do nich również wodospadu na końcu. Wioska jest
typowym przedsięwzięciem komercyjnym: płaci się już za wstęp, by później
przemierzać szlak prowadzący od straganu z pamiątkami do straganu z pamiątkami.
Nie ma w tym wszystkim cienia prawdziwego życia, nawet gdy zejdziesz trochę w
bok. No, nie jest to to, co tygryski lubią najbardziej.
Na szczęście tego szlaku nie trzeba skończyć na Cat Cat.
Wychodząc z wioski masz bowiem do wyboru powrót do Sapy lub skręt w stronę Sin
Chai – kolejnej wioski Czarnych Hmongów. My wybraliśmy to drugie i – jeśli
tylko sił wystarczy (do centrum Sin Chai jest kolejne 2-3 km) szczerze polecamy
tę wersję treku. Sin Chai to zupełnie inna para kaloszy i jeśli ktoś ma ochotę
popatrzeć na kawałek prawdziwego życia, a nie specjalnie przebrane w etniczne
stroje panie, znajdzie to właśnie tutaj.
My spędziliśmy sporo czasu w tutejszej szkole, robiąc fotki i
wygłupiając się z dzieciakami, łażąc po wsi i podglądając pracę rolników, a na
koniec… skorzystaliśmy z zaproszenia do jednego z domów. Aż trudno uwierzyć,
ale wyglądał tak, jak nie wyglądają chyba nawet stare chaty w polskich
skansenach: bez wody i prądu, z otwartym ogniem w jednej z izb, suszącymi się
pod dachem mięsem i kukurydzą, bez okien, za to z miejscem dla zwierząt… Widoki
z tej wioski też wydały nam się lepsze niż z Cat Cat, ale może to kwestia
ogólnych wrażeń.
Sin Chai to niewątpliwie podróż w czasie… W końcu niezbyt często
w dzisiejszych czasach widzi się bawoły wykorzystywane w charakterze traktorów do orania
poletka, prymitywne narzędzia czy zagrody dla „traktorów” zbudowane z kilku
belek stojące przy szlaku przechodzącym przez wioskę. Wrażenia
potęguje też prawie całkowity brak turystów w Sin Chai. O ile w Cat Cat jest ich sporo (są
m.in. dowożeni autobusami do samego wejścia i odbierani z drugiej strony), o tyle w trakcie całego treku z Cat Cat do Sin Chai
(i z powrotem) spotkaliśmy 5 (!) turystów. Po, co tu dużo mówić, komercyjnym
Cat Cat była to bardzo przyjemna odmiana ;)
Informacje praktyczne coming soon.
Komentarze
Prześlij komentarz