Chocolate Hills
Leniuchowaniu trzeba w końcu powiedzieć „dość”, prawda? Dlatego
wybraliśmy się w głąb wyspy, aby zobaczyć to, po co m.in. przyjechaliśmy na
Bohol – Czekoladowe Wzgórza i tarsiery.
Podróż zaczęliśmy więc od terminalu autobusowego w
Tagbilaran. To, co wyróżnia wszystkie filipińskie dworce autobusowe, to ich... zorganizowanie. Tak, wiemy, że dziwnie to brzmi, skoro cały kraj jest średnio
zorganizowany, ale tutaj na dworcu turysta nie zginie. Bo, nawet jeśli nie
znalazłby się ktoś, kto Ci pomoże (mało prawdopodobne), to nad każdym z peronów
wisi tablica z nazwą miejscowości, do której stamtąd można dotrzeć. Po
nepalskich i lankijskich doświadczeniach jest to dla nas duuuuża zmiana :)
Autobusy (bo o nich chyba wcześniej nie było) wyglądają z
grubsza tak:
W niemal każdym znajduje się (ręcznie robiony?) szal
(przypominał nam chusty rezerwistów) z napisem God bless our way. Coś jak tu:
Do tego w każdym była jeszcze figurka Maryi. :) Ołtarzyk w górnej wnęce albo na desce - obowiązkowy, wiadomo.
Nie obywa się
też bez bardzo (!!!) głośnej muzyki, ale w nieco innym, niż np. lankijskie, wydaniu.
Tam leciała muza lokalna, a tu zachodnia. Co konkretnie? Cała dyskografia Céline Dion,
Aerosmith itp., czyli wszystko, przy czym Filipińczyk może sobie pośpiewać :)
Ogłuszeni piątą powtórką „I drove all night”, dotarliśmy na
miejsce. Krótki spacerek pod górkę, następnie jeszcze kilkaset małych (takich na
filipińską nóżkę) schodów i jesteśmy na głównym punkcie widokowym. Zaraz, zaraz. Jest
maj, wzgórza miały być czekoladowe. Nie są... Mieliśmy zobaczyć coś
niesamowitego, ale hmmm. Zwykłe górki... Ale są miejsca, w których ciągle wygląda to malowniczo:
Kolorytu dodaje też odwołanie się do miejscowych legend, zgodnie z którymi wzgórza to wcale nie takie zwykłe górki. To łzy olbrzyma, który utracił ukochaną, ewentualnie kule ciskane w siebie nawzajem przez dwóch olbrzymów walczących o kobietę. Od razu lepiej, prawda? :)
Chyba jednak nieco zawiedzeni, zaopatrzyliśmy się w pamiątkowe t-shirty z
tarsierami (których jeszcze nie wiedzieliśmy), i ruszyliśmy w ich poszukiwaniu. Po trzech
kolejnych powtórkach „I drove all night” wysiedliśmy w Loboc i ekspresowo przesiedliśmy
się do innego autobusu. Ten akurat był najbardziej zdezelowany. Nasz driver
siedział na wiklinowym krzesełku:
I tak, już bez Celiny (pewnie radio również było niesprawne...) dotarliśmy do kolejnego celu - tarsierów. Ale o nich już jutro.
Komentarze
Prześlij komentarz