Nadrabiamy pisarskie zaległości - końcówka Katmandu

Wczoraj przelecieliśmy do Pokhary i zaczęliśmy emerycką część urlopu. Siedzenie nad jeziorem, te sprawy. W końcu mamy więc chwilę, żeby wrzucić zaległe zdjęcia i notki z końcówki naszego pobytu w Katmandu. Lub, mówiąc precyzyjnie, raczej ponownie z okolic Katmandu. Tym razem na warsztat bierzemy Patan i Bungamati :)



Zaczęliśmy od skompletowania kolekcji Placów Pałacowych i dorzucenia do niej, po Katmandu i Bhaktapur, Durbaru w Patanie. Wszystkie trzy place są utrzymane w podobnym stylu - najmniejsze wrażenie zrobił na nas mimo wszystko ten w Katmandu. Pewnie dlatego, że jest najbardziej komercyjny i trudno się na nim spokojnie napatrzeć na widoki, bo trzeba się zająć przede wszystkim mówieniem "no, thank you" sprzedawcom noży kukri, bransoletek, malowniczym bindi itp. Ulubionym pozostaje Bhaktapur. Ten z kolei mieliśmy szczęście widzieć niemal pusty, przy wyłączonym prądzie, tonący w ciemnościach, ale spokojny. Patan był trochę zbyt gwarny, ale naprawdę ładny. O taki:

 
 
 

Znów nikogo nie zaskoczymy mówiąc, że - choć doceniamy architekturę - bardziej podobało się nam parę kroków dalej, prawda?
Skąd się bierze woda? Trzeba ją sobie wystać w kolejce...


Co, poza Holi, robi się z tymi proszkami, które pokazaliśmy wczoraj? Ot, co:


Jak wyglądają obrzeża Durbaru? O, tak:




Kiedy zrobiło się jeszcze głośniej i zaczęliśmy słyszeć 100 klaksonów na minutę, śmignęliśmy na dworzec autobusowy. Hmm... Jak to opisać? Pamiętacie Dworzec Stadion w czasach świetności bazaru? To wyobraźcie sobie bałagan 100x gorszy. I jeszcze trochę gorszy. Jak wszędzie tutaj: autobusy nie opisane wcale, albo opisane szlaczkami, brudne od kurzu, na pozór bezładnie poruszające się pomiędzy stoiskami z ubraniami, warzywami, owocami... Mieliśmy chwilę zwątpienia, ale w miarę szybko udało się nam zidentyfikować bus jadący do naszego kolejnego celu - Bungamati.

W polskich warunkach byłoby to chyba małe miasteczko, ale tu mówi się, że to wieś. Zauroczyła nas od pierwszego wejrzenia. W końcu było spokojniej, a droga do głównego placu prowadząca wąskimi uliczkami (zamkniętymi dla samochodów! nareszcie takie znaleźliśmy!), z których można zaglądać do warsztatów rzeźbiarzy wprowadziła nas w tak dobry nastrój, że postanowiliśmy zrezygnować z kolejnego miejsca, do którego jeszcze mieliśmy jechać i zostać w Bungamati dłużej. Posnuliśmy się, powymienialiśmy porozumiewawcze uśmiechy z tambylcami i poleniliśmy się... Czujecie ten spokój?



No, nic, tylko ziewać....


A kiedy nudzenie się już nas lekko znudziło i poczuliśmy się gotowi na ponowną potyczkę z Katmandu, bogatsi o młynek modlitewny od jednego z rzeźbiarzy, wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy w drogę powrotną, dyskutując w niej o (zbyt szybkim!) rozwoju Katmandu z nepalskim współtowarzyszem :)


W stolicy mieliśmy przed sobą jeszcze kawał wieczoru. Zjedliśmy pyszne momosy i koftę, pogapiliśmy się na ludzi, a nawet udało się nam zobaczyć Kumari - żywą boginię.






Z ważnych ogłoszeń mamy jeszcze dwa:
1. Nasi są wszędzie (to naklejka na jednej z riksz)

2. różowy ma znacznie więcej odcieni niż myśleliśmy

PS. Kuchnia w Nepalu wcale nie jest taka zła jak nas straszyli! Powiemy więcej: można tu zjeść całkiem nieźle. A mówimy to najedzeni pyszną pizzą z serem z jaka :) Momosy, czyli nepalskie pierogi, występujące w różnych wersjach, są pyszne. Z niezliczonej ilości curry też trudno wybrać tę, która pasuje nam najbardziej. No, a w Pokharze są jeszcze fantastyczne ryby prosto z jeziora. Mniam!

Komentarze

  1. Jakieś różowe wdzianko sobie przywieziecie oczywiście? ;))

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczywiście, jako fani koloru nie moglibyśmy przepuścić takiej okazji :P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty