Nadrabiamy zaległości: São Vicente

No, dobrze. Otóż dziwnym trafem na ostatnim etapie naszej podróży zamiast zarezerwowanego najnormalniejszego na świecie pokoju dostaliśmy... apartament. A z nim w pakiecie - kabel do internetu! Spróbujemy więc nadrobić nasze zaległości.



Zacznijmy tam, gdzie skończyliśmy. Zanim w Porto Moniz zrobiło się słonecznie, o tak:
Porto Moniz

a my mogliśmy wreszcie zanurkować w basenach i popływać wokół wulkanicznych skałek, zaliczyliśmy jeszcze pobliską wioskę - São Vicente. Pojechaliśmy tam trochę z ciekawości, bo z doliny, w której SV leży genialnie wyglądało światło, co wydawało nam się z perspektywy Porto Moniz fascynujące, a trochę po to, żeby zobaczyć wulkaniczne groty.

Wsiedliśmy więc w autobus, pojechaliśmy i... okazało się, że trafiliśmy w miejsce, w którym zaliczyliśmy chyba największy wiatr w życiu. Wywiało nas niemiłosiernie, a tego wyglądającego z doliny słońca tego dnia próżno było wypatrywać. Na szczęście nie robi to wielkiej różnicy, jeśli główną atrakcją są podziemne korytarze :) Niezrażeni przemknęliśmy więc wśród lawowych skałek:
Wulkaniczne groty w São Vicente
i choć za diabła nie mogliśmy dostrzec opisywanych w przewodniku "gór czekolady" i "zastygłych błotnych kałuż", to i tak było fajnie.

Po jaskiniach ruszyliśmy na podbój miasteczka, na który wystarczyły nam dwa kwadranse. São Vicente jest maleńkie, ale naprawdę urocze, więc trochę żałowaliśmy, że wybrawszy się tam trafiliśmy akurat na parszywą pogodę.
São Vicente

Połaziliśmy więc trochę, wybraliśmy najlepsze banany w sklepie na rogu i wróciliśmy na przystanek, żeby wypatrywać naszego Rodoeste. A tam... spotkaliśmy Jamesa, a to już jest zupełnie inna historia :)

PS. Gdyby ktoś się wybierał, to centrum wulkanicznego raczej nie polecamy. No chyba, że też chcecie zrobić wielkie oczy na wieść o tym, że... pan Haroun Tazieff to zasłużony polski wulkanolog.

Komentarze

Popularne posty